ok, zgadzam się, filmowi nie można odmówić dużej dozy poczucia humoru. natomiast nie widze w nim ciepła, ani wybitnego piękna. dla mnie ten film był przed wszystkim mocny. mocny, ale głównie dlatego, że przez jego dłuższą część, miałam ochotę własnoręcznie udusić dwoje z trójki głównych bohetrów. gdzie tu lekkość? gdzie ciepło? a już zupełnie nie trafia do mnie zakończenie... czy ma ono znaczyć, że przez pół filmu widz powinien oczekiwać śmierci starszego z braci niczym zbawienia???
Dramat starszego brata przygnębiający, to bardzo dobry człowiek, a życie ciągle go kopie...
ja też raczej uważam, że film był bardziej dołujący niż ciepły. Brat umarł w samotności wycyckany przez młodszego niedoszłego samobójce, który ukradł mu żonę... gdzie tu ciepło? Dla mnie Harbour to jakiś anioł a Wilbur to rozwydrzony dzieciak, który ciągle wybrzydza (nie rozumiem dlaczego chce się zabić... czyżby chodziło o tą matkę którą nie wpuścił do mieszkania? w filmie nie ma motywu, jedynie wieczną depresję i nadopiekuńczego brata). I morał ma być z tego taki, że życie jest niesprawiedliwe, bo ten który nie był pasożytem i wiele osób go potrzebowało musiał ustąpić miejsca pasożytowi, aby ten w końcu docenił życie... a na koniec nawet mu nagrobka nie postawili (tylko krecią norę... jak ojcu... dziwne te zwyczaje w Szkocji panują!).